Echa wiktorii wiedeńskiej na Białołęce


Uczczona dzień później Wielką Paradą Kawalerii podczas Święta Wilanowa, 12 września minęła 320. rocznica sławetnego zwycięstwa króla Jana III Sobieskiego i polskiej husarii pod Wiedniem, które - jak powiedział przed laty na Kahlenbergu biskup Józef Zawitkowski - "będzie świadkiem,/ przypominać będzie światu, żeśmy tu byli,/ żeśmy zawsze byli w Europie,/ żeśmy ją obronili".

WRZESIEŃ, 320 LAT TEMU

W istocie, rozpoczęty w styczniu 1683 r. złowrogi pochód potężnej armii tureckiej, dowodzonej przez niezwykle ambitnego i nieco mniej zdolnego wielkiego wezyra Kara Mustafę, stanowił nie lada zagrożenie dla politycznej i religijnej tożsamości starego kontynentu. Wojna, wykorzystująca kiepską kondycję wewnętrzną państwa Habsburgów, targanego powstaniami protestantów i chłopów węgierskich, miała być ostatnim akordem tureckich zakusów włączenia wielu narodów w system absolutystycznej władzy sułtańskiej i narzucenia islamu jako religii panującej, systematycznie i skutecznie realizowanych od XIV w.

Rozzuchwaleni szybkimi zwycięstwami, swoje główne stutysięczne siły w końcu czerwca Osmańczycy skierowali na Wiedeń. Armia cesarska liczyła wówczas zaledwie 27 tysięcy żołnierzy, cesarz i dwór w popłochu opuścili miasto, a w świecie Zachodu ogłoszono alarm z prośbą o pomoc oblężonej stolicy. Obok regimentów bawarskich, saskich i frankońsko-szwabskich nad Dunaj ruszył też Sobieski. Wiązały go przecież kwietniowe układy antytureckie o wzajemnej pomocy między Rzeczpospolitą a Austrią. Poza tym miał świadomość, że w całej sprawie idzie o coś więcej aniżeli obronę sojusznika. Kilka lat wcześniej, gdy chciał zawrzeć pokojowe stosunki z sułtanem, polskie poselstwo odprawiono z niczym.

Przybywszy na czele 25000 wojska (w tym ponad 2500 husarzy, których dni chwały dopełniły się wraz wyprawą wiedeńską) 3 IX do Wiednia, nie bez ambicjonalnych sprzeciwów rozmaitych dygnitarzy, król Sobieski objął naczelne dowództwo, symbolicznie zaznaczone przekazaniem laski marszałkowskiej wojsk cesarskich. Była to, jak się okazało, decyzja zbawienna. Przy poparciu ks. Karola Lotaryńskiego szybko przeforsował trudny technicznie, wymagający od żołnierzy wielu wyrzeczeń plan ofensywy. Dumne i ufne w zwycięstwo siły wroga liczyły grubo ponad 100 tysięcy żołnierzy, podczas gdy Sobieski dysponował niespełna 70 tysiącami.

W takich okolicznościach nadszedł mglisty niedzielny ranek 12 września 1683 r. Król Sobieski o świcie służył do mszy odprawianej przez legata papieskiego w kaplicy na wzgórzu kahlenberskim, przyjął komunię św., a potem w zakrystii odbył ostatnią naradę z dowódcami oddziałów. Liczono się z długim i zaciętym oporem wroga. Tymczasem po całodziennych walkach, już o szóstej wieczorem dzięki ofiarności wojsk sprzymierzonych i genialnej strategii, Sobieski mógł dać sygnał do generalnego ataku. Zdziesiątkowani, przerażeni Turcy (15000 zabitych i rannych, u wojsk sprzymierzonych - zaledwie 3500) poczęli uciekać.

Zdobyto mnóstwo kosztowności oraz tureckie chorągwie, które rychło dostarczono Sobieskiemu. Jedna z nich miała być świętą Chorągwią Proroka - sandżak szerif - (w rzeczywistości Turkom udało się ją ocalić) i tę właśnie polski władca natychmiast posłał Innocenty XI (po latach zaginęła w nieznanych okolicznościach) z parafrazą słynnych słów Cezara: "Veni, vidi, Deus Vicit"- "Przybyłem, ujrzałem, Bóg zwyciężył". Papież w dowód wdzięczności ustanowił 12 IX święto Imienia Maryi, obchodzone w kościele polskim po dziś dzień, a przy Forum Trajana w Rzymie zbudowano świątynię-wotum. Jednak radość nie trwała długo. 15 września, w wymowne liturgiczne wspomnienie Matki Boskiej Bolesnej, miało miejsce spotkanie cesarza i króla polskiego, który nie usłyszał jednak słów uznania. Leopold Habsburg miał za złe Sobieskiemu, że po zwycięstwie pierwszy wkroczył do miasta, nota bene owacyjnie witany przez mieszkańców. Nie powiodły się też plany ożenku syna królewskiego z cesarską córką. Szansę na rozgromienie potęgi tureckiej zaprzepaściły rozbieżności co do dalszej taktyki, podsycane niechęcią dyplomatów cesarskiego dworu.

WRZESIEŃ, 300 LAT PÓŹNIEJ


Zwycięstwo nie przyniosło Polsce - jak to często w historii bywało - wymiernych korzyści politycznych i terytorialnych, a można zaryzykować twierdzenie, że nawet moralnych. Wszak Wiedeń do dziś nie wystawił pomnika swemu obrońcy, a jeszcze do niedawna historycy austriaccy czy niemieccy umniejszali zasługi polskiego władcy we wrześniowej bitwie. Dopiero obchody 300-lecia odsieczy w 1983 r. skłoniły zachodnich historyków do gruntownych badań i weryfikacji wcześniejszych opinii.

Wtedy też, wśród wielu wystaw, odczytów, sympozjów, rozmaitych obchodów, akademii i uroczystości, 15 IX 1984 r., w 301. rocznicę oziębłego "spotkania" ofiarnej Polski z płochliwą Europą, miało miejsce w Płudach wydarzenie, o którym dzisiaj mało kto pamięta, a podówczas głośno opisywała je prasa ogólnopolska i warszawska ze "Słowem powszechnym", "Za i przeciw" i "Zorzą" na czele. Co najważniejsze, pozostał po nim materialny ślad, które związał warszawską Białołękę z wiktorią wiedeńską. Godz. 17.30. Choć pierwsza połowa miesiąca była dżdżysta i wietrzna, tego dnia od rana świeciło słońce. Przed kościółkiem "na górce" przy ul. Klasyków, przy muzyce orkiestry dętej, rzesza ludzi oczekiwała przyjazdu kardynała Józefa Glempa, który miał poświęcić nowe dzwony, ufundowane przez parafian - pierwsze w Płudach od czasów powstania kościoła (nie licząc sygnaturki na wieżyczce kościelnej). Zamówił je, choć nie wiadomo w której ludwisarni, nieżyjący już wówczas proboszcz Franciszek Rogulski (1978-81), montaż przypadł na czasy ks. Józefa Stoczyńskiego (1981-88), zaś elektryfikację przeprowadził niedawno ks. Mirosław Bielawski. Umieszczone zostały nietypowo, bo zaledwie kilka metrów nad ziemią, na stalowym zadaszonym stelażu. Znajdują się więc niejako na "wyciągnięcie ręki", można uderzyć sercem, poczuć siłę dźwięku, przeczytać pamiątkowe inskrypcje. Dwa mniejsze, ważące pół tony każdy, noszą imiona "Józef" ("Ofiara Parafii W-wa Płudy 1983 w 34 rocznicę erygowania parafii przez Prymasa Polski Stefana Kardynała Wyszyńskiego 16-IX-1949") i "Jan Paweł” ("Na pamiątkę II pielgrzymki papieża Polaka Jana Pawła II do Ojczyzny 1983 Prym. Polski Józef kard. Glemp, Prob. Par. W-wa Płudy ks. J. Stoczyński"). Ostatni -"Maria", największy - prawie tonowy, konsekrowany przez Prymasa Glempa jest dla nas najważniejszy. Został bowiem dedykowany "Na pamiątkę 600-lecia M.B. Jasnogórskiej 1382-1982 i 300-lecia viktorii wiedeńskiej 1683-1983 - W-wa Płudy"

Liturgia poświęcenia przebiegała w podniosłym nastroju. Ks. Prymas przy wtórze psalmów nieszpornych namaszczał każdy dzwon i uderzał sercem. "...A ten dźwięk niósł się głośno i daleko ponad żywiołowy śpiew ludu, odbijając się echem w sercu każdego z uczestników uroczystości. Wzruszenie i radość malowały się na twarzach i głęboko zapadały w serce" - zapisał w kronice parafialnej proboszcz Stoczyński.

Następnie w miejscowej kaplicy odbyła się Msza św., podczas której kardynał Glemp zwrócił uwagę, że choć od wieków rola dzwonów dla danej społeczności była ogromna, chociażby ze względów bezpieczeństwa, jako informacja o zagrożeniu, pożarze, nie można zapomnieć o ich metafizycznym wymiarze, który nigdy nie ulegnie dezaktualizacji: „Poświęciliśmy dzwony. Te dzwony, które będą wzywać tak, jak na Golgocie niebo i ziemia wzywały ludzi. Mają budzić sumienia. Na różne sposoby będą odczytywane ich dźwięki./.../ Bądź wierny, bądź wierny/.../ Przebaczaj...przebaczaj...przebaczaj /.../ Niechże więc te spiżowe serca poruszą serca ludzkie - po to one są.

WRZESIEŃ, 20 LAT PÓŹNIEJ


12 września 2003 r. jest niezwykle słoneczny. Jadąc autobusem, czytam wydrukowaną w gazecie homilię biskupa Zawitkowskiego na tegoroczne obchody rocznicowe. Sufragan łowicki przywołuje wiersz Wierzyńskiego: "Bo od Polski widoczny/ każdy strzał na wroga/ ognistą się objawiał/ w powietrzu monstrancją.../ Któż by krwi pożałował?/ Odpowiedz nam, Francjo./ Lecz kiedy o zapłatę/ spytają się waszą/ za krew, za trud/ zmierzony ich stopą. / Czy Cię te mroczne/ widma nie przestraszą?/ Odpowiedz, Europo!”. Przychodzi patetyczna refleksja o historii, bohaterstwie, patriotyzmie, odpowiedzialności za losy świata, kulturę, dziedzictwo przeszłości, wartości ojców, analogiach dziejowych i obecnej sytuacji oraz o płudowskich dzwonach, których głos miał przypominać o tym, co najważniejsze...

Dochodzą mnie słowa głośnej rozmowy kilku nastolatek, zapewne licealistek. Mówią o papieżu, który rozpoczął pielgrzymkę na Słowację. Jedna trochę cynicznie ni to stwierdza, ni pyta: "Pewnie niedługo zrobią go świętym!" Druga oburza się: "Za co? Co on takiego uczynił? Czyżby pałace watykańskie nie były wygodne?" Trzecia nieśmiało: "Ale mówią, że pomagał ludziom, był dobry". Czwarta: "No i pracował w kamieniołomach". Druga: "Gdzie? Przecież takie miejsca były pięć tysięcy lat temu!" Czwarta: "No nie wiem dokładnie, ale ktoś mi mówił, że ciężko pracował fizycznie w czasie wojny". Piąta: "Aha: Żył w trudnych czasach i takie tam duperele... Wiem, znam to. Nie dam się nabrać!" Pierwsza: "A ja nie chciałabym być świętą albo bohaterką. Co za okropność! Ja - męczennica..." /śmiech/ Druga: "W ogóle życie polega na czymś innym".

Komentarz-trzy jasne kwestie: primo - na szczęście bohaterstwo czy świętość nie są sprawą jednorazowej decyzji, secundo - można wymagać od polskiej młodzieży, z jakichkolwiek warstw i grup społecznych by się nie wywodziła, a jednocześnie nie być posądzonym o przesadę, aby dysponowała podstawową wiedzą na temat życia i dzieła postaci-symbolu Jana Pawła II, tertio - chciałoby się z nadzieją zawołać "Salve Europa! Deus vincet!" (Witaj Europo! Bóg zwycięży!).

Bartłomiej Włodkowski
11669