Prosto z mostu
Pochwała małych miasteczek W tym roku minęło dwadzieścia lat, odkąd zamieszkałem w Warszawie. Przyjechałem tu do pierwszej pracy, ale trochę było i tak, że wybrałem pierwszą pracę, chcąc zamieszkać w Warszawie. Mimo szaroburości późnego peerelu Warszawa czarowała swoją historią, klimatem, ludźmi. I nic się nie zmieniło. W tych czarach i w mojej chęci mieszkania tutaj, bo sama Warszawa zmieniła się bardzo. Stała się metropolią, ze wszystkimi jej wadami. Dla wielu mieszkańców nie jest miejscem, w którym można i warto zapuścić korzenie, a tylko sypialnią położoną w pobliżu biurowca, w którym przyszło pracować, dziś tu, jutro pięćset kilometrów dalej. Dlatego tak trudno w stolicy o dobry samorząd, o poczucie tożsamości społeczności lokalnej, o troskę o dobro wspólne przekraczające płot ogrodzonego osiedla. Niedawno odwiedziłem Kutno - pięćdziesięciotysięczne miasteczko, znacznie starsze i wcale nie gorsze od stolicy, albowiem w odróżnieniu od niej potrafiące odbudować swój Pałac Saski. Ściągnęła mnie tam fantastyczna impreza - organizowane po raz bodaj dwudziesty piąty warsztaty debat oksfordzkich dla młodzieży szkół ponadpodstawowych. W Warszawie takie imprezy też się zapewne odbywają, tyle że... po prostu się odbywają. W Kutnie warsztaty skupiły uwagę całego miasta, w organizację włączył się bezpośrednio i prezydent i przewodniczący rady miejskiej, na głównej debacie w sali konferencyjnej ratusza zjawiło się pół miasta. Jestem pewien, że nazajutrz wszyscy omawiali wynik debaty. Warszawa jest na takie przyjemności czterdzieści razy za duża. Ze swoimi hipermarketami i galeriami handlowymi jest też za duża na prawdziwe Boże Narodzenie. Byłem kiedyś o tej porze roku w Delft, dziewięćdziesięciotysięcznym miasteczku położonym pomiędzy Rotterdamem a Hagą. Świątecznej atmosfery nie tworzyły w nim nachalne reklamy z mikołajami płci obojga i seksownymi aniołkami zachęcającymi do zakupów. Szóstego grudnia pojawili się w nim za to prawdziwi Święci Mikołajowie... biegający po dachach zabytkowych kamienic, zrzucający stamtąd przechodniom cukierki. Mikołajowie wyglądali na prawdziwych, niewątpliwie po rozrzuceniu drobnych cukierków zniknęli w kominach, by pojawić się z poważnymi prezentami w salonach statecznych mieszczan. Życzę wszystkim, by neony hipermarketów nie przyćmiły Wam momentu rozbłyśnięcia wigilijnej gwiazdy, wskazującej drogę do małego miasteczka w Palestynie. I by przyszedł do Was taki małomiasteczkowy Święty Mikołaj, z dachu albo z komina, a najlepiej z Miry, starożytnego małego miasteczka, położonego w dzisiejszej Anatolii... |